KRAKÓW, MOJE MIASTO
Lili Haber
W swoje czterdzieste urodziny przybyłam po raz drugi do mojego rodzinnego miasta, Krakowa. Aż do tego wyjątkowego dnia, zaledwie wiedziałam o istnieniu tego miasta. Nie wiedziałam więcej, chociaż jest to miejsce, w którym się urodziłam i spędziłam tam swoje pierwsze lata. Tak było prawie przez czterdzieści lat.
Kraków był obecny, a jednocześnie nieobecny w mojej osobistej historii. „Zmowa milczenia” otaczała przeszłość mojej rodziny. W moim domu nie mówiono o przeszłości, nie wspominano o rodzinnej historii. Moi rodzice nigdy nie wymieniali słów „dziadek” lub „babcia”, nigdy nie wspominali, co się tam, w diasporze wydarzyło.. Nigdy nie słyszałam opowieści o rodzinie, przyjaciołach i koleżankach, nie wspominali szkoły ani nauczycieli, nie mówili o grach i zabawach, przeczytanych książkach, obejrzanych filmach i przedstawieniach, nie opowiadali o codziennym życiu, ulubionych miejscach, jak spędzali wakacje, jak obchodzili święta. Rodzina pozbawiona rodzinnych albumów, bez fotografii babci i dziadka, bez zdjęć z dzieciństwa i młodości. Pierwszą fotografię mojej mamy, którą udało mi się wkleić do albumu, to zdjęcie zrobione, kiedy miała już 25 lat i widzimy na nim jak siedzi w grupie kobiet. Ta fotografia z 1942 roku przedstawia grupę kobiet, wśród nich moja mama, zmuszonych do obierania kartofli w kuchni okupantów niemieckich. Na pierwszej fotografii, która do mnie trafiła, widnieje mój ojciec wraz z innymi członkami rodziny; na rękawach ubrań noszą białą opaskę, świadczy to o ich żydowskim pochodzeniu.
Moi rodzice nigdy nie wspominali, co się „tam” przed wojną wydarzyło, rzecz jasna, nie opowiadali również, co zdarzyło się w latach strasznej wojny i co było później. Była to taka bez żadnej przeszłości rodzina. Może było to spowodowane obawą, że rozmowa odźwoezy zapomniany ból, otworzy w większości zabliźnione rany. Może obawiali się, iż przypomnienie wydarzeń z okresu Zagłady źle na nas wpłynie i na nasz rozwój. W każdym razie dorastałam w rodzinie, gdzie przeszłość była ukryta, odepchnięta, aż znikła, nie rozmawiano o niej, ani jej nie wspominano. Rodzina, która dopiero odrodziła się w 1947 roku wraz z urodzinami, pierworodnej córki. Jakby w mojej małej rodzinie nie wydarzyło się nic, zanim nie przybyła do Izraela i założyła tu swój dom. Dopiero, kiedy teraz o tym piszę rozumiem, jak dziwne jest budowanie teraźniejszości i przyszłości bez przeszłości.
Ta niewielka wiedza, jaką z biegiem lat posiadłam o naszej rodzinie pochodzi z opowieści znajomych, którzy odwiedzili nas w trakcie żałoby po śmierci mamy, a rok później ojca. Dodatkowe informacje zebrałam od członków Związku Żydów Krakowskich w Izraelu, którzy znali moich rodziców oraz ich rodziny, chodzili z nimi do szkoły, natomiast inni byli ich sąsiadami na krakowskim Kazimierzu. Byli również i tacy, których los skrzyżował się z losem moich rodziców w okresie Zagłady, poznali się w getcie, obozach na szlaku Marszu Śmierci.
Moi błogosławionej pamięci rodzice Jakub Leser i Tonia-Jona z domu Borenstein urodzili się w Krakowie, kiedy miasto należało jeszcze pod rządami imperium habsburskiego. We własnym mniemaniu właściwie nie byli Polakami, byli Krakusami, bardzo dumnymi Krakusami. Jedyne, co wiedziałam, będąc nastolatką, to że rodzina pochodzi z Krakowa. W swojej naiwności przypuszczałam, iż jest to daleka kraina, a nawet kontynent. Nie wyobrażałam sobie, że chodzi tu tylko o miasto, bo przecież dla moich rodziców był to cały świat. Stało się tak, że choć bardzo różnili się swym pochodzeniem społecznym, Kraków był ich wspólną miłością. Obydwoje urodzili się, chodzili do szkoły i dorastali na Kazimierzu, a Kraków stał się ich więzią.
Rodzinny dom ojca stał na Placu Wolnicy 10, naprzeciw Ratusza. Mój dziadek Icchak Zwi (Hirsz) Leser pochodzący z Tarnowa kupił go już w 1906 roku i wraz z moją babcią Leą Leser z domu Schwartz z Chrzanowa założyli rodzinę w tej trzypiętrowej kamienicy.
Rodzinny dom mojej mamy na ulicy Krakowskiej 36 został zakupiony przez jej rodziców, Lipmana Bornsteina i Mindlę z domu Stern, oboje z Chrzanowa.
Zaledwie kilkaset metrów dzieliło między obydwoma domami dzieciństwa moich rodziców, ale ich światy, duchowy i kulturalny różniły się diametralnie. Prawdopodobnie nigdy by się nie zetknęli, gdyby nie wojna.
Rodzina Bornstein.
Rodzice mojej mamy byli ludżmi świeckmi i nowoczesnmi – do takiego wniosku doszłam oglądając jedyne zdjęcie, jakie pozostało po moich dziadkach Lipmanie i Mindli Borsnstein, bo wszakże moja mama nigdy nic nie mówiła o swojej rodzinie. Moja babcia na zdjęciu ubrana jest w płaszcz o ładnym kroju, z futrzanym kołnierzem, na głowie ma modną czapkę; twarz dziadka ozdobiona jest małą bródką według mody francuskiej, a na głowię, jak wówczas było w zwyczaju, nosi modny kapelusz.
Rodzina Bornstein miała czworo dzieci. Bella była najstarsza, następnie moja mama, która urodziła się w 1917 roku, potem Gusta. W 1924 roku urodził się Maks-Meir, prawdziwe oczko w głowie całej rodziny. Należąca do rodziny fabryka wyrobów metalowych, gdzie produkowano m.in. nożyczki i metalowe brytfanny do pieczenia gwarantowała dobre dochody i sytuacja materialna rodziny była doskonała. Fabryka znajdowała się w rejonie przemysłowym przy ulicy Mogilskiej 86, natomiast wyroby były sprzedawane w sklepie sąsiadującym z domem rodzinnym przy ulicy Krakowskiej 30.
Przez całe lata interesy dziadka szły jak najlepiej. Według relacji kuzyna mamy, który spisał swe wspomnienia, działo się tak szczególnie dzięki babci Mindli, kobiety energicznej i postępowej. Powodzenie materialne doprowadziło do tego, że w latach trzydziestych rodzina przeniosła się z Kazimierza do wynajętego mieszkania przy ulicy Bonorowskiej w zamożniejszej dzielnicy Stradom.
Dziadek Lipman Bornstein utrzymywał w domu styl życia religijno-postępowy, natomiast w interesach zachowywał się jak człowiek świecki. Dziewczęta, jak było przyjęte w żydowskich rodzinach postępowych, otrzymały wszechstronne wykształcenie ogólne. Moja mama Tonia, podobnie jak jej siostry i brat, uczęszczała począwszy od szkoły podstawowej aż po uzyskanie matury w 1935/6 roku do Gimnazjum Hebrajskiego w Krakowie. Równolegle do nauki mama działa ta w młodzieżowym ruchu syjonistycznym „Akiwa”1, najpierw jako szeregowy członek, a później jako instruktor.
W roku akademickim 1936/7 mama rozpoczęła studia na wydziale anglistyki Instytutu Filozofii Uniwersytetu Jagiellońskiego. Jednocześnie, tak wnioskuję z dokumentów znajdujących się w posiadaniu Związku Krakowian, poświęcała się szerokiej działalności związanej z Eretz Israel (Palestyną). Między innymi zbierała pieniądze na Keren Hakejemet l’Israel2 , była członkiem komitetu Studenckiej Organizacji Syjonistyczne „Ha-Szahar”3 (Jutrzenka) oraz przewodniczącą komitetu propagowania języka hebrajskiego wśród syjonistycznych akademików. Była również niezwykle aktywna w rozpowszechnianiu ideologii syjonistycznej wśród zasymilowanej młodzieży i członkinią organizacji „Hachszara”4.
Rodzina Leser.
Mój ojciec pochodził z rodziny chasydzkiej, bardzo pobożnej i syjonistycznej, Miał dziesięcioro rodzeństwa, pięciu braci i pięć sióstr, dziewięcioro dożyło wieku dojrzałego, a dwoje zmarło jeszcze w dzieciństwie.
Godny byt rodzinie zapewniała wytwórnia wody sodowej (Leserowa Woda Sodowa), która znajdowała się na podwórku kamienicy na Rynku Wolnica. Fabryka mieściła się na parterze i w piwnicy. Każdy, mieszkający na Kazimierzu , Żyd znał tę wytwórnie i do dziś pamięta jak w drodze do szkoły lub na spotkania organizacji, kupował tam wodę sodowa lub oranżadę.
Wszyscy członkowie rodziny, począwszy od najmłodszego, pomagali bądź w fabryce, bądź w sprzedaży wody sodowej na miejscu lub w drugim sklepie przy ulicy Lubicz 2. Przez pewien czas w posiadani rodziny znajdował się jeszcze sklep przy ulicy Zwierzynieckiej. Część rodziny, która została w Tarnowie zajmowała się również wytwarzaniem wody sodowej. Ktoś mi kiedyś powiedział, że pamięta moich wujków, jak jeździli furmanką ulicami Tarnowa i reklamowali swoje produkty.
Najstarszy brat dziadka Lejbuś Jehuda Leser nawet założył na ulicy Krakowskiej „pierwszą elektryczną wytwórnię wody sodowej w Krakowie”, o czym świadczy szyld zarejestrowany na fotografii z początków XX wieku, znajdującej się w posiadaniu miejskiego archiwum w Krakowie. Później zakład został przeniesiony na ulicę Józefa 3.
Głowa rodziny, dziadek Icchak Zwi Leser był pobożnym Żydem, chasydem cadyka z Nowego Sącza. Na trzech fotografiach, jakie przetrwały, okala mu twarz biała, stosunkowo długa broda, a na głowie nosi dużą jarmułkę. Jednocześnie był on zarόwno syjonistą, jak i liberałem. Wraz z synami modlił się w „Sancher Stibel” na Placu Nowym oraz w synagodze „Szaarit Bnej Emuna” na ulicy Bocheńskiej. Cała rodzina należała do ruchu narodowo-religijnego „Mizrachi”5, chłopcy otrzymywali wychowanie religijne, którego początkiem była nauka w „chederze hebrajskim” przy ulicy Kupa, a następnie „Takhemoni” przy ulicy Miodowej 26, natomiast dziewczynki posyłano do zwykłych szkół.
Takie właśnie wykształcenie otrzymał mój ojciec Jakub. Urodził się w 1913 roku, w wieku lat pięciu rozpoczął naukę w „chederze”6, a później w „Takhemoni”. Po ukończeniu nauki w siódmej klasie, przeniósł się do „Gimnazjum Hebrajskiego” przy ulicy Brzozowej, gdzie otrzymał państwowe świadectwo maturalne. Później studiował filozofię na Uniwersytecie Jagiellońskim. W trakcie studiów działał w żydowskiej organizacji religijnych akademików „Morii” (odnalazłam jego nazwisko wśród 24 członków organizacji, zapisanych w dniu 1.02.1937 roku, w dokumencie znajdującym się w posiadaniu krakowskiego archiwum).
Dziadek po raz pierwszy odwiedził Palestynę pierwszego kwietnia 1925 roku. Był on w grupie żydowskich dostojników z Polski i ze świata, którzy przybyli na uroczystość otwarcia Uniwersytetu Hebrajskiego w Jerozolimie. Potem przyjeżdżał tam co dwa lata, a nawet zamierzał osiedlić się tam i dołączyć do dwóch synów, którzy przybyli do Palestyny na początku lat trzydziestych. Ichak Zwi Leser stał się nawet dumnym posiadaczem paszportu Eretz Israel. W lipcu 1939 roku wrócił do Polski, żeby zlikwidować swoje interesy i ziścić swe marzenia i zamieszkać się w Ziemi Izraela. Nie zdołał jednak tego uczynić. Wojna, która wybuchła dwa miesiące później, pokrzyżowała te plany, dziadek zginął w Auschwitz.
Babcia , Lea Leser z domu Schwartz z Chrzanowa zmarła śmiercią naturalną jeszcze przed wojną.. Została pochowana na nowym cmentarzu żydowskim przy ulicy Miodowej 55. Uratowani synowie rodziny Leser umieścili po wojnie na zachowanym grobowcu tablicę poświęconą członkom rodziny, zamordowanym podczas Zagłady przez Niemców i pochowanym w miejscu nieznanym.
Tak spokojnie toczyły się losy dwóch rodzin, aż Niemcy zdecydowali, iż moi rodzice, podobnie jak miliony Żydów nie mają prawa żyć.
Wojna
W krótkim czasie po wybuchu wojny rodzina Bornstein opuściła swoje wynajęte mieszkanie i przeniosła się do mieszkania w należącym do niej domu przy ulicy Krakowskiej 36. Mieszkała tam aż do chwili, kiedy została zmuszona przenieść się do getta do małego, dwupokojowego mieszkanka, które dzieliła jeszcze z czterema rodzinami na ulicy Limanowskiego 44. Cała rodzina otrzymała zezwolenie (kenkartę) na zamieszkanie i pracę w getcie . Moja mama pracowała w hitlerowskie komendzie, w budynku na Placu Podgórskim, nieopodal getta. Niezależnie od przymusowej pracy, poświęcała swój czas i energię na działalność syjonistyczną ucząc hebrajskiego żydowskie dzieci w getcie, którym odebrano prawo do normalnej nauki.
Krakowskie getto zostało zlikwidowane 13 marca 1943 roku. Mama wraz z całą rodziną Bornstein trafiła do obozu pracy w Płaszowie. Dowiedziałam się z relacji osób, którzy przebywały z naszą rodziną w Płaszowie, że moja mama pracowała w zakładzie krawieckim Medritza, jej ojciec oraz brat Maks-Meir pracowali w zakładach metalowym, natomiast matka wraz z siostrami Bella i Gusta w warsztacie hafciarskim.
14 maja 1944 roku dziadek Lipman Bornstein został wysłany transportem do obozu w Auschwitz, gdzie zginął w komorze gazowej. Brat mamy Maks-Meir we wrześniu 1944 trafił do obozu w Mauthausen, gdzie został zamordowany. Wraz z likwidacją obozu w Płaszowie 26 października 1944 roku wysłano babcię i jej trzy córki transportem do Auschwitz-Birkenau, gdzie przebywały jeszcze trzy miesiące.
Obóz śmierci Auschwitz-Birkenau zlikwidowano w styczniu 1945 roku; tysiące kobiet , wśród nich mama wraz z jej dwiema siostrami i swoją matką szły w „marszu śmierci” z Auschwitz do Ravensbrück. Pomimo trudnych warunków i faktu, że młodsza siostra mamy Gusta kulała od urodzenia, cztery kobiety przetrwały marsz. Podczas jednej z selekcji w obozie w Rawensbrück najmłodsze siostry Tonia i Gusta rozdzielono od matki i swojej starszej siostry Belli. Wysłano je do podobozu Neustadt Glewe, gdzie mama wraz z siostrą Gustą pracowały przy zbieraniu kartofli, tam też 8 maja 1945 roku zostały oswobodzone przez Armię Czerwoną. Z relacji mamy przekazanej w Yad Vashem wynika, iż babcia Mindla Borenstein została zamordowana w komorze gazowej w marcu 1945, a jej najstarsza córka zmarła w tym samym miesiącu w szpitalu (rewirze) w Rawensbrück.
Rodzina Leser miała więcej szczęścia. Przed wybuchem wojny jeden z chłopców został powołany do wojska, jedna z dziewcząt uciekła z rodziną do Czechosłowacji, pozostali postanowili zostać w Krakowie. Kiedy na Podgórzu utworzono getto, tylko mój ojciec Jakub i najmłodszy z braci otrzymali pracę i mieszkanie w getcie. Przenieśli się więc do małego pokoiku w kamienicy na Placu Zgody 16. Dziadek, wraz z synem, który w międzyczasie zdezerterował z wojska (sic!-M.S) musieli ukrywać się na strych domu na Placu Zgody 5, siostra ojca Sara uciekła ze swym małym synkiem do Budapesztu, a inna siostra Perła była jedną z pierwszych robotnic fabryki „Emalia” Oskara Schindlera i była również pierwszą w rodzinie, która otrzymała status „Żydówki Schindlera.”
13 marca 1943 roku po likwidacji getta na Podgórzu, dziadek razem z trzema synami trafili do obozu w Płaszowie. Dziadek pracował jako mechanik przy naprawie maszyn do szycia przeznacz oczonych do zakładów Medritza. Ojciec z młodszym bratem pracowali jako mechanicy w obozowych zakładach ślusarskich.. Drugi brat dostał pracę jako elektryk przy konserwacji maszyn, a siostra kontynuowała pracę w fabryce Oskara Schindlera. Później ojciec z bratem zmienili profesję na „producentów wody sodowej dla niemieckich oficerów.” Zmiana ta przyniosła im znacznie lepsze warunki, a prócz tego mogli swobodnie poruszać się po obozie, dzięki czemu udało im się zdobyć dla rodziny dodatkową żywność.
Podczas akcji 14 maja 1944 roku został przypieczętowany los mojego dziadka, przewieziono go z Płaszowa do Auschwitz, tam też zginął. Jego najstarszy syn Josef-Nachman wraz z żoną i czwórką dzieci prawdopodobnie zginęli we wrześniu 1942 w getcie w Tarnowie.
Po likwidacji obozu w Płaszowie we wrześniu – październiku 1944 mój ojciec, jego brat Szalom – Chaim i siostra Perła znaleźli się na „liście Szindlera”. Okazało się, że Perła, która pracowała w „Emalii” prosiła Oskara Szindlera o litość dla swych braci i żeby umieścił ich na liście osób potrzebnych do pracy w fabryce w Brünnlitz. W ten sposób w grupie tysiąca dwustu Żydów, którzy przybyli do zakładów w Brünnlitz, gdzie doczekali się wyzwolenia był mój ojciec z rodzeństwem. Chłopcy dotarli tam przez Gross-Rosen, a siostra przez Auschwitz.
Wyzwolenie i powrót do Krakowa.
Magazynier w zakładach Schindlera w Brüinliz rozdał wszystkim prowiant, niewielki koc i tak wyruszyli w drogę. Mój ojciec, jeszcze w obozowym pasiaku, złapał pierwszy pociąg i dotarł do rodzinnego domu w Krakowie z nadzieją, aby odnaleźć kogoś z rodziny, kto przetrwał koszmar wojny. Przekonał się jednak, iż w domu mieszkają Polacy, więc wynajął mieszkanie na sąsiedniej ulicy Wrzesińskiej 7. W przeciągu kilku dni dołączyli do niego inni członkowie rodziny, razem starli się odbudować zgliszcza i rozpocząć nowe życie.
Koniec wojny zastał moją mamę z siostrą w Neustadt Glewe. Były słabe, wygłodzone i spośród całej rodziny same na świecie. Razem z kilkoma koleżankami zawładnęły domem, który opuścił niemiecki właściciel. Zostały tam, aż wydobrzały. Mama chciała przejść do strefy amerykańskiej, siostra jednak przebłagała ją, by wrócić do Krakowa, aby odnaleźć ukochanego, jeszcze z czasów szkolnych, który później stał się jej mężem.
Jedyne, ocalałe z rodziny Bornstein, wróciły do Krakowa. Zamieszkały na ulicy Starowiślnej 37, w mieszkaniu nr 6. Tonia ,żeby skończyć studia, zapisała się na Uniwersytet Jagielloński, jednocześnie podjęła na nowo działalność syjonistyczną, pomagając dzieciom żydowskim w nielegalnym przekraczaniu granicy polsko – czechosłowackiej w drodze do Palestyny.
Ocalali z Zagłady Żydzi przychodzili do biura Gminy Żydowskiej przy ulicy Długiej 37, żeby spotkać innych uratowanych. Tam mama po raz pierwszy spotkała się z moim ojcem, choć przed wojną odległość zaledwie 300 metrów dzieliła ich domy. Spotkali się dopiero po wojnie, choć dorastali i chodzili tymi samymi ulicami i zaułkami. Pobrali się w wąskim gronie rodzinnym 14 września 1946 roku. Młoda para przeniosła się do wspólnego mieszkania rodziny Leser na ulicy Wrzesińskiej.
Urodziłam się dwa lata po zakończeniu wojny i w ten sposób przemieniłam rodziców z pary uratowanych z Zagłady żydowskich rozbitków w nową rodzinę. Udało im się zrealizować marzenie, o którym w piekle, gdzie byli zaledwie niewielu śmiało śnić.
Emigracja do Izraela.
W czerwcu 1949 roku, cztery lata po wojnie, opuściliśmy Kraków udając się do Izraela, żeby ziścić syjonistyczne marzenie mojego ojca i jego całej rodziny. Podróż do Izraela wydłużała się trwała pół roku . Ojciec we Wiedniu uczył się jubilerstwa, mama ze mną przebywała w Paryżu, a wszyscy razem czekaliśmy na wizę do Izraela. 3 stycznia 1950 na pokładzie statku „Negba”, który wyruszył z Marsylii, dobiliśmy do brzegu Izraela. Już na statku mama zmieniła swe imię z Toni na hebrajskie Jona, a ja z Lidii stałam się Lili, bowiem przyjęte było zmieniać imiona na hebrajskie.
W tym czasie przybyli do Izraela również bracia i siostry ojca. Tak więc, oprócz jednej z sióstr, która z rodziną wyemigrowała do Stanów Zjednoczonych, dzieci Icchaka Zwiego spełniły marzenia swego ojca i zbudowały w Izraelu swój dom. Ku wielkiemu ubolewaniu mojej mamy, jej jedyna ocalała siostra Gusta, nie zdołała w tym czasie przyjechać do Izraela. Jej mąż został powołany do Wojska Polskiego i dopiero w 1957 roku, kiedy otwarły się na okres kilku miesięcy bramy Polski, przyjechała i ona z mężem i dwójką dzieci. W ten sposób siostry połączyły się znów.
Niełatwe były początki w staro–nowej ojczyźnie. Główny problem, który utrudniał aklimatyzację, związany był z utrzymaniem. Był to ciężki czas dla wszystkich obywateli Państwa Izrael. Młode państwo znajdowało się w trudnej sytuacji społecznej i gospodarczej, w szczególności dla nowych imigrantów. Ustawa o powrocie, według której, każdy Żyd posiada prawo powrotu do ojczyzny spowodowałą olbrzymie fale emigracji z państw Europy, Azji i Afryki, a niewielka społeczność w kraju nie była przygotowana do jej przyjęcia. Masowa fala emigracji sięgająca 200 tysięcy nowych przybyszów każdego roku, spowodowała, iż cztery lata po powstaniu państwa prawie potroiła się liczba jego obywateli. Brakowało mieszkań, miejsc pracy, a nawet żywności; służba zdrowia i edukacja były bardzo drogie.
Choć rodzice znali język hebrajski, jako że obydwoje byli absolwentami Gimnazjum Hebrajskiego w Krakowie, nie ułatwiało im to wcale problemów z absorpcją w nowej ojczyźnie. Ich pierwszym nowym domem był „podszyty wiatrem namiot” w „maabara” – osiedlu dla nowych emigrantów o nazwie „Obóz Izraela” ,nieopodal miasta Lod.. Stamtąd przenieśli się do innego osiedla emigrantów w pobliżu Tel Awiwu, gdzie warunki mieszkalne były „lepsze”, jako, że ja z mamą mieszkaliśmy w jednym pokoju z jeszcze jedną rodziną, a ojciec otrzymał łóżko w baraku męskim. Prawdziwa poprawa nastąpiła dopiero wtedy, kiedy rodzina połączyła się w jednym pokoju w innym baraku, pokoik, który za pomocą koca został podzielony między cztery rodziny.
Dopiero na początku 1952 roku przenieśliśmy się po raz pierwszy do własnego mieszkania, z sufitem, ścianami, drzwiami i oknami przy ulicy prof. Szora 7, w nowej dzielnicy Mifde Ezrahi (Obywatelski Wykup) w Holonie, specjalnie wybudowanej dla nowoprzybyłych imigrantów. Wszyscy mieszkańcy dzielnicy byli Żydami uratowanymi z Zagłady. Tam, kilka tygodni później, przyszła na świat moja młodsza siostra Noemi –Meira. W ten sposób nasza niewielka rodzina powiększyła się. Ojciec utrzymywał nas z trudem z dorywczych prac. W ciągu pięciu lat wojny jego zdrowie bardzo się pogorszyło. Bez wyuczonego zawodu i braku możliwości pracy fizycznej trudno było znaleźć odpowiednie zającie. Dopiero po długich poszukiwaniach znalazł słabo płatną pracę jako robotnik w zakładzie elektronicznym. Natomiast mama była gospodynią domową na pełnym etacie, bo nawet gdyby chciała i tak nie mogłaby znaleźć odpowiedniej pracy. Problemy związane z utrzymaniem bardzo ciążyły na rodzicach.
Dzielnicę mojego dzieciństwa można by nazwać „Małą Polską.” Większość mieszkańców, podobnie jak nasza rodzina, byli to nowi imigranci z Polski. Językiem ulicy był polski; po polsku rozmawiano też w większości domów. Tradycja, kultura, zwyczaje, kuchnia były identyczne jak w Polsce. Wszystkie rodziny były podobne, niemal takie same jak nasza. Ojciec, matka i dwójka dzieci. Pierwsze dziecko urodziło się zaraz po wojnie, zazwyczaj jeszcze w Polsce, kolejne, na początku lat pięćdziesiątych już w kraju. Prawdziwy, urodzony w nowej ojczyźnie „sabra”. Jakże dziwna była ta dzielnica, gdzie wszyscy bez wyjątku byli tacy sami.
W dzielnicy był jeden telefon publiczny, kursował jeden autobus i znajdował się jeden warzywniak, którego właścicielem był pewien Rumun. W jednym z mieszkań naszego budynku mieszkał samotny starszy pan. Wszyscy nazywali go „Dziadziu”, a ja byłam wtedy przekonana, iż jest to jego nazwisko. Nie rozumiałam, że jest on dziadkiem pewnej, określonej rodziny, a nie nas wszystkich, bo nich z nas nie miał prawdziwego dziadka ani babci.
W szkole podstawowej nazywali naszą klasę „klasą Polaków”, bo wszyscy urodziliśmy się tam, w Polsce. Polski był też wspólnym językiem naszych nauczycieli. Wczesnym wieczorem można było usłyszeć jak matki wołają po polsku ze wszystkich balkonów do swych bawiących się na podwórku dzieci, które między sobą rozmawiały już po hebrajsku. Jakże dziwne i unikalne zjawisko, gdy rodzice i dzieci rozmawiają w różnych językach.
W mojej dzielnicy, w ktόrej mieszkałam do matury i zanim poszłam do wojska, nie było ludzi religijnych. Moi rodzice i ich sąsiedzi udawali się do synagogi tylko trzy razy w roku, by zmówić modlitwę „Jizkor”7, W dzieciństwie nie spotkałam na ulicy człowieka noszącego na głowie jarmułkę, nie widziałam nikogo z brodą, ani, rzecz jasna, w ubraniu, w jakim chodzili ortodoksyjni Żydzi.
Właściwie to dopiero w wyższych klasach liceum i w organizacji młodzieżowej stałam się „Izraelką”. Zrzuciłam z siebie etykietką ‘Nowej imigrantki z Polski”. Dopiero wtedy poznałam innych ludzi, którzy nie byli „Polakami.” Dopiero wtedy, w latach, kiedy w Izraelu toczył się proces zbrodniarza hitlerowskiego Eichmanna, dowiedziałam się, iż była Zagłada, że głownie wydarzyła się w Polsce i że byli tam moi rodzice. Wtedy też zrozumiałam, iż wszystkie moje ciotki i wujkowie, wszyscy sąsiedzie, a właściwie wszyscy, kogo tylko znałam – znajomi rodziców, rodzice przyjaciół – wszyscy oni przezyli Zagładę. Prawdę mówiąc, obywatele Państwa Izrael dzielili się w mojej świadomości na tych, którzy przezyli przez Zagładę i na tych, którzy ją nie przezyli. Oni i my.
W tym czasie moja mama, dzięki znajomości kilku języków, otrzymała pracę w międzynarodowej centrali telefonicznej, jednocześnie rodzice nabyli część kawiarni Pigal na placu Dizengoff w Tel Awiwie. W 1965 roku, zmieniliśmy również mieszkanie; przenieśliśmy się na ulicę Emden 6 w północnym Tel Awiwie, bliżej miejsca pracy rodziców. Tonia, niezależnie od pracy w centrali telefonicznej, pomagała w kawiarni. Tak przebiegało życie rodziców do przejścia na emeryturę w 1985 roku.
W tym czasie, kiedy przenieśliśmy się do Tel Awiwu, zostałam powołana do Izraelskich Sił Zbrojnych. Duma mojego ojca, że jego starsza córka została powołana do wojska i ma służyć ojczyźnie, nie miała wprost granic. Moja służba wojskowa sprowadzała się do pracy urzędniczej w bazie znajdującej się w Tel Awiwie. Nie było to jednostka bojowa, a sama służba wcale nie niebezpieczna, miła, przyjemna, wzbogacająca wewnętrznie i aż do dnia dzisiejszego towarzyszy mi wiele przeżyć z tamtych dni. Byłam w wojsku, kiedy wybuchła wojna sześciodniowa 5 czerwca 1967 roku i czułam w sobie wielką odwagę.
Po wyjściu z wojska przeniosłam się za moim wybrankiem serca Jehudą do Jerozolimy. W Jerozolimie studiowałam na Uniwersytecie Hebrajskim (na tym samym uniwersytecie, na którego uroczystość otwarcia w 1925 roku przybył dziadek), znalazłam tem również pracę. Szybko wyszłam za Jehudę i razem stworzyliśmy rodzinę, która z biegiem lat powiększyła się o trójkę dzieci: Itamar , Gaja i Jeela. Szczęście i duma moich rodziców z wnuków sabrów, urodzonych w Jerozolimie nie miały granic.
Powrót do korzeni.
Pewnego dnia 1987 roku, kiedy miałam już własną rodzinę, ojciec zakomunikował nam, że jedziemy do Krakowa. Pojechaliśmy: mama, tato, moja siostra i ja Wraz z otwarciem Polski na Zachόd, obudziło się w moim ojcu pragnienie pokazać światu, iż pomimo wszystko przetrwał i założył wspaniałą rodzinę.
Razem z siostrą zastanawiałyśmy się, długo wahałyśmy się. Cóż mamy wspólnego z Polską? Co nam do tego komunistycznego kraju? Czy nie będzie to miało strasznego wpływu na rodziców i na nas same? A co będzie, jeżeli miejsce te obudzą w nich straszne wspomnienie, od których uciekali? Ojciec jednak uparł się, a my jako że nie zdołałyśmy do przekonać poddałyśmy się naciskom i polecieliśmy
W lipcu 1987 roku przyjechałam po raz pierwszy po wyjeżdnie z Polski do Krakowa.. Wtedy nie wiedziałam jeszcze, że będzie to jedno z najważniejszych przeżyć całym moim życiu. Przybyłam do miejsca, w którym rozpoczęła się historia mojej rodziny. Dotarłam do mojej przeszłości, a także do przeszłości rodziny. Przyjechałam do domu.
Wyprawa do Polski zaczęła się w Warszawie, Lublinie i w obozach śmierci Treblinka i Majdanek. Polska lat osiemdziesiątych, po przebytych latach komunizmu, nie wyglądała dobrze, wszędzie szarość i ubóstwo. Jako przybysze z Izraela, państwa nowoczesnego i rozwiniętego nie mogliśmy uwierzyć, iż kraj ten jest częścią Europy.
Wraz ze zbliżaniem się do Krakowa wzrastały emocje u rodziców. Stali w autobusie z przykutym wzrokiem do krajobrazu, którego nie widzieli przez czterdzieści lat. Wymieniali między sobą wrażenia: „Czy pamiętasz to miejsce? A tam? Tu stał dom… A tam…?” W ten sposób dotarliśmy do dawnego domu, innego już. Domu, który był z nami przez te wszystkie lata, a jednocześnie go nie było.
Byliśmy w Krakowie przez dwa dni. Czterdzieści osiem wzruszających, pasjonujących i ważnych godzin. Zwiedziliśmy każdy zakątek miasta, jaki tylko był znany i drogi naszym rodzicom. Zachodziliśmy do przedwojennych domów, sprawdzaliśmy czy stoją jeszcze budynki szkół, w których się uczyli. Spacerowaliśmy, rzecz jasna, po Plantach i po ulicy Floriańskiej. Dopiero kiedy dotarliśmy do miejsca, gdzie znajdował się obóz koncentracyjny Płaszów, wspięliśmy się po schodach prowadzących do wielkiego pomnika, spojrzeliśmy w dół i nie widzieliśmy nic, tylko trawę, chwasty, krzaki i kamienie ojciec załamał się: „To niemożliwe”, powiedział, przecież było tu tyle baraków, tyle ludzi, śmierci…Gdzie podziało się to wszystko?”
Wyprawę do Krakowa zakończyliśmy przy grobie babci Lei z domu Schwartz na żydowskim cmentarzu przy ulicy Miodowej. Po raz pierwszy w życiu przy jej grobie, zrozumiałam nie tylko racjonalnie, ale również emocjonalnie, iż kiedyś miałam babcie i dziadków, że rodzina składa się nie tylko z rodziców i dzieci. Zrozumiałam, że moja rodzina posiada przeszłość i że znajduje się ona właśnie tu, w Krakowie, w Polsce.
Kraków, który odwiedziliśmy, wcale nie przypominał Krakowa z opowieści rodziców, fantastycznego miasta, w którym dorastali i do którego tęsknili. Było to szare, brudne, zakopcone i deprymujące miasto. Nawet zieleń na Plantach była jakaś wypłowiała, przypominała bardziej szarość niż zieleń. Pijacy kręcili się po ulicach Kazimierza, sklepowe wystawy były puste, wszędzie ciągnęły się długie kolejki. Było wrażenie, że przybyliśmy do miejsca, gdzie zamarł czas, a tylko zmienna pogoda spowodowała wszędzie brud i błoto.
Minęło aż piętnaście lat, zanim po raz kolejny odwiedziłam Kraków. Były ku temu różne powody, po prostu nie wyszło, nie było sensu, bo przecież nie można raz jeszcze powrócić do tak dramatycznych przeżyć. Może bałam się, nie chciałam/
Związek Żydów Krakowskich w Izraelu.
We listopadzie 1999 roku zmarła moja matka, a dziesięć miesięcy później umarł również ojciec. Pragnęłam uwiecznić ich pamięć i tak trafiłam po raz pierwszy do Związku Żydów Krakowskich w Izraelu, żeby utworzyć stypendium ich imienia. Wydawało mi się, iż będzie to godny pomnik pamięci dwojga dumnych Krakowian, jakimi byli moi rodzice,
Było to moje pierwsze spotkanie z ziomkostwem Żydów krakowskich w Izraelu. Organizacja ta powstała jeszcze przed wybuchem II wojny światowej , a jej celem było wspieranie duchowo i towarzysko młodzieży, która zostawiła w Polsce swoje domy i rodziny i postanowiła zrealizować swoje syjonistyczne marzenia. Po wojnie Związek zmienił swój charakter i właściwie stał się odpowiednikiem rodziny. Ocaleni mogli spotkać się tu z uratowanymi przyjaciółmi, wymienić się wrażeniami o rodzinnym domu, posłuchać wykładu w ojczystym języku i wspólnie opłakiwać świat, którego już nie ma. Przez okres około trzydziestu lat Związek stał się źródłem pociechy dla jej członków.
W sposób naturalny Związek bardzo przerzedził się pod koniec lat dziewięćdziesiątych. Starsi, członkowie pierwszej generacji znaleźli oparcie w nowych rodzinach, jakie stworzyli w Izraelu, natomiast młodzi, przedstawiciele drugiego pokolenia wcale nie potrzebowali być razem ani tworzyć „ziomkostwa”, jak czynili to ich rodzice. Aktywność Związku słabła, liczba jego członków systematycznie spadała. Oprócz corocznego upamiętniającego wieczoru z okazji Dnia Zagłady i Bohaterstwa, świątecznego wieczoru chanukowego – członkowie nie spotykali się.
Zaraz po moim pierwszym spotkaniu z kilkoma członkami Związku poczułam, iż są to ludzie, które mogą wypełnić lukę w życiorysach moich rodziców. Kilkoro z nich spotkała ich jeszcze w okresie dzieciństwa i dorastania, inni byli z nimi w getcie, w obozie koncentracyjnym Płaszów i u Schindlera. Byli również i tacy, którzy byli z rodziną mamy w Auschwitz, w Ravensbrück, i Neustad Gleve. Musiałam się dowiedzieć czegoś więcej o rodzinie, poznać bardziej ich życie, poczuć zapachy z ich dzieciństwa, poczuć smak ich dorastania. Zaczęłam działać w Związku, początkowo, żeby poznać własną przeszłość, potem, żeby upamiętnić i zachować bogatą kulturową spuściznę Żydowskiej Gminy Żydowskiej, bo przecież, jeśli my, przedstawiciele drugiego pokolenia, nie uczynimy tego, to nie pozostanie nikt, kto będzie wiedział o siedmiuset letniej historii Gminy.
Chciałam również spróbować zrozumieć, jak możliwa była Zagłada i czy może wydarzyć się raz jeszcze. Wszakże, u nas, w domu nie mówiono o tym i wszystko co wtedy wiedziałam o Zagładzie pochodziło z książek. Chciałam spotkać ludzi, którzy tam byli –Żydów, którzy nie zdołali uciec lub nie sądzili, iż powinni uciekać.
Chciałam spotkać również tych Polaków, którzy nie zapobiegli nieszczęściu i na ich ziemi wydarzyła się ta wielka katastrofa. Nauczyłam się więc, iż należy rozmawiać, przypominać i dbać, aby Zagłada nie mogła zdarzyć się znów.
Działam w ziomkostwie krakowskim już od ośmiu lat, na początku jako obserwator, a w ostatnich latach jako przewodnicząca. Z satysfakcją mogę odnotować nie mało wydarzeń, które odbyły się w ramach Związku, a nawet wymienić kilka sukcesów. Udało nam się systematycznie zwiększyć liczbę członków, głównie z drugiego i trzeciego pokolenia, kontynuujemy naszą działalność w zakresie upamiętnienia i pielęgnowania kulturalnej i społecznej spuścizny Gminy; staramy się stworzyć prawdziwy dialog między izraelską i polską młodzieżą. Wierzę, że przyszłość należy do nich i ze tylko w ten sposób uda nam się doprowadzić do zmniejszenia antysemityzmu.
W ciągu tych lat podjęłam naukę języka polskiego, zrobiłam to, ażeby bardziej zrozumieć i „wejść” do świata moich rodziców i członków ich społeczności, żeby nawiązać kontakt z nowymi przyjaciółmi, którzy mieszkają w Polsce. Wprawdzie słyszałam ten język w dzieciństwie w rozmowach prowadzonych przez rodziców między sobą
lub z przyjaciółmi, potrafiłam nawet trochę gaworzyć w elementarnej polszczyźnie małej dziewczynki, ale nigdy nie znałam tego języka naprawdę. Nie potrafiłam, rzecz jasna, po polsku pisać ani czytać, po przecież rodzice przestrzegali, żeby rozmawiać ze mną i siostrą wyłącznie po hebrajsku. Informuję z radością, że dziś władam językiem, czytam po polsku i słucham radiowych wiadomości nadawanych z Krakowa za pośrednictwem Internetu.
Powrót do Krakowa.
Przed pięcioma laty, tym razem z mężem, przyjechałam znów do Krakowa. Przyjechałam jako turystka, wracająca do znanego z przeszłości miejsca, tym niemniej przyjechałam do innego miasta. Kraków w 2002 roku nie był już tym samym szarym i deprymującym miastem z roku 1987. Tym razem zastałam czyste, europejskie, tętniące życiem miasto, którego świetlana i wspaniała przeszłość była zauważalna .na każdej ulicy, placu, parku. Ręka artysty odnowiła stare kamieniczki, uliczki Starego Miasta były pełne turystów.
Kraków na nowo stał się fascynującym miastem z duszą i z wizją na przyszłość. Moim miastem. Pomimo minionych lat nie czułam się tu obca. Od tego czasu przyjeżdżam do Krakowa przynajmniej raz w roku i szukam wszelkich pretekstów, aby je odwiedzić przy każdej możliwej okazji.
Moja „obowiązkowa” wizyty przypada na połowę marca. Przyjeżdżam i biorę udział w marszu, którego celem jest przypomnienie deportacji krakowskich Żydów z getta do obozu w Płaszowie. Odkryłam to wzruszające wydarzenie, które odbywa się z inicjatywy organizatorów Festiwalu Kultury Żydowskiej, Gminy Żydowskiej i Miasta Kraków, po raz pierwszy w 2004 roku. Zbierają się na Podgórzu, na placu Bohaterów Getta, który był sercem getta i maszerują do miejsca, gdzie znajdował się obóz w Płaszowie. Setki osób, Żydzi i nie-Żydzi, miejscowi, przybysze z Izraela i z całego świata maszerują i pamiętają. Liczba uczestników marszu wzrasta co roku. Trudno myśleć o jakimkolwiek innym przykładzie nadziei niż to, które czuję uczestnicząc w tym wydarzeniu,
Jednak oprócz nadziei i serdeczności, które czuję przebywając w Krakowie są we mnie również inne uczucia. Smutek, gniew, frustracja i straszna tęsknota. Spacerując odnowionymi uliczkami Kazimierza widzę oczyma wyobraźni dzieci bawiąca się na podwórkach, uczniów w drodze do chederu, Gimnazjum, rzemieślników, kupców na gwarnych rynkach, synagogi pełne modlących się Żydów. Widzę postać dziadka Icchak Zwi w tradycyjnym ubiorze chasydzkim, jego olbrzymia, biała broda opada na piersi, jak kieruje produkcją wody sodowej i lodów w fabryce na Rynku Wolnica 10. Sześćdziesiąt tysięcy członków Gminy, których jestem dumnym potomkiem. Czyżby naprawdę, to co z nich pozostało w pamięci mieszkańców miasta, to tylko figurki chasydów z muzycznymi instrumentami mieszczących się na straganach na Rynku obok innych pamiątek sprzedawanych turystom?
Wielu przyjaciół i znajomych zdobyłam sobie w Krakowie w ostatnich latach. Są to osoby z różnych i przeciwstawnych sobie sfer. Sprzedawcy i urzędnicy, artyści i biznesmeni, intelektualiści i prosty lud. Polacy i przedstawiciele innych narodów. Żydzi i nie-Żydzi. Ci, którzy niedawno nagle odkryli w sobie korzenie żydowski i tacy których ciągnie do miejsca nieistniejącej już Gminy. Mamy wszyscy wspólny cel – zapoznać się z historią Krakowa, w której Żydzi byli ważną częścią, nie pozwolić tamtej kulturze i tradycji zaginąć. Widząc to wszystko rośnie mi serce.
(przełożył z hebrajskiego Michał Sobelman)
1 Akiwa – ( hebr. Agudat Ha-Noar Ha-Iwri Akiwa) , Związek Młodzieży Hebrajskiej “Akiwa” – młodzieżowa, organizacja syjonistyczna, odwołująca sie do ruchu skautowego powstała w 1934 r.; jej centrala mieściła się w Krakowie.
2 Keren Hakejemet l,’Israel – Żydowski Fundusz Narodowy, stworzony w 1901 r. na V Światowym Kongresie Syjonistycznym w celu nabywania ziemi w Palestynie.
3 Haszahar – związek studentów żydowskich, powstał w Krakowie w 1998 r.
4 Hachszara – nazwa ośrodka dla przyszłych emigrantów do Palestyny. Przygotowywali się w nim do warunków pionierskiego życia w nowej ojczyźnie.
5 Mizrachi – Organizacja Syjonistów-Ortodoksów Mizrachi – powstała w 1901 r. Po I wojnie światowej uważała, że polityczne rozwiązanie kwestii żydowskiej jest możliwe jedynie przez urzeczywistnienie żyd. Autonomii kul.-nar.
6 cheder – prywatna szkoła religijna. Uczniowie zazwyczaj rozpoczynali naukę miedzy trzecim a piątym rokiem życia. Najpierw, przez pierwsze dwa lata uczyli się pisać, później, przez trzy następne opanowali na pamięć fragmenty Biblii.
7 Jizkor – modlitwa za dusze zmarłych.