Wojna Ukrainie dla jednego z naszych dzisiejszych wolontariuszy rozpoczęła się 22 lutego 2022 o godzinie 4 tej rano. Nie od wybuchów bomb, nieba przeoranego błyskiem lecących rakiet czy syrenami alarmów przeciwlotniczych. Tak zwyczajnie jak tylko można. Od dzwonka telefonu, zadzwonił przyjaciel; zapytał: „Arek, gdzie jesteś?”
– jak to, gdzie? w domu W Kijowie
– właśnie słyszałem w radio. Wojna wybuchła
– jaka wojna? nic nie słychać, nic nie wybucha… za chwilę sprawdzę.
Tak w Kijowie wyglądał początek rosyjskiej agresji. Tego dnia Arek odebrał jeszcze kilkadziesiąt innych telefonów od rodziny, przyjaciół, znajomych… Wszyscy pytali o bezpieczeństwo, możliwość szybkiego powrotu do Polski, ale przede wszystkim jak wygląda rzeczywistość wojenna.
Podobnie jak i naszego wolontariusza nowa wojenna rzeczywistość dotknęła kilkadziesiąt milionów ludzi w Ukrainie. Raczej większość z nich nie mogła odnaleźć się w tej nowej rzeczywistości. Bo jak to wszystko pomieścić w głowie, objąć rozumem. Nikt w długim procesie edukacji nie przygotowuje nas na takie wydarzenia. Co zatem robić w takiej sytuacji?
Na ulicach Kijowa tego dnia panowała niespotykana atmosfera: W sklepach kolejki, ale bez zwyczajowej przepychanki, kończył się chleb, ale wszystko inne podobnie jak dnia poprzedniego, w dostatku. W bankach podobnie, ludzie smutni i przygnębieni, ale strachu na twarzach nie było, wszyscy wyjątkowo życzliwi i empatyczni, nikt się nie odzywał, wszechogarniająca milcząca cisza. Dla wielu Ukraińców rozpoczął się czas planowania ucieczki, najlepiej na Zachód a dla obcokrajowców, których wojna zastała w Ukrainie powrotów do domu. I te nerwowe telefony do znajomych, przyjaciół, z pytaniem czy może ktoś chce się też zabrać, przejazdy kolumny czołgów wprost pod oknami zwykłych domów, powietrze pachnące mieszaniną spalin i wieczornej mgły. Tego zapachu się nie zapomina…
Arka droga do Polski była wyjątkowo długa. W podróży towarzyszyła mu rodzina z 4 dniową córeczką i znów paradoks, maleństwo swoją pierwszą noc poza szpitalnego życia zdążyło już spędzić w schronie przeciwlotniczym. Nie takiego życia dla niej chcieli jej rodzice. Zapakowane do granic możliwości auto, chaotycznie pakowane dnia poprzedniego, jak się okazało później najczęściej w rzeczy zupełnie zbędne, stojąc w ogromnych korkach, powolutku ruszyło w kierunku Polski.
Po przeciwległym pasie ruchu poruszały się w tym samym kierunku szpalery czołgów, czasem któryś z nich zatrzymywał się , przybierając pozycję wyczekiwania wroga, w oddali słychać było wystrzały, . Silniki czołgów wyrzucały z wydechów kłębu czarnego dymu.
Podróż do granicy Arkowi zajęła 34 godziny (w warunkach przedwojennych trasę tę można było pokonać w 10 godzin). Przydrożne hotele z pełnym obłożeniem sucho informowały: brak miejsc, na stacjach paliw ogromne kolejki, które tym nieprzygotowanym z kanistrami w bagażnikach, oferowały kilkugodzinne oczekiwanie i limity paliwa do 20 litrów.
Wyczerpanych długą drogą uchodźców na granicy, czekała kolejna niespodzianka – czas oczekiwania na odprawę 38 godzin. I tu warto wrócić do tych naprędce pakowanych przed podróżą walizek…
W nocy pod koniec lutego temperatura spadała do -9°C. Przybywający na granicę tłum ludzi to już nie tylko ci zmotoryzowani, większość z nich stanowili piesi. Specyfiką tej uchodźczej fali była demografia. W związku z wprowadzeniem stanu wojennego ukraińscy mężczyźni musieli pozostać w domu, 90% uciekających zatem przed wojną stanowiły kobiety, dzieci, niepełnosprawni, osoby starsze po 60 roku życia, często schorowane.
Nasza Fundacja na granicy pojawiła się już pierwszego dnia, zaalarmowani przez Arka dotarliśmy tam z pomocą tak szybko jak tylko się dało. Zadzwonił do nas z drogi, opowiedział co widzi i to wystarczyło… Nawet nie mógł przypuszczać, że niektórzy z nas, wcześniej niż on dotrze do domu przyjedzie tu by wspomóc uciekających przed wojną
Obraz jaki pozostał w naszych głowach z pierwszych dni wojennego eksodusu to mamy z małymi dziećmi na rękach, ciągnące za sobą walizki, opatulone kocami dzieciacki, płaczęce od zimna i zmęczenia…, a do pokonania niejednokrotnie pozostawało jeszcze 20 km. Ogromne kolejki samochodów, tłumy ludzi, którzy przyszli tu pieszo, sznur porzuconych na poboczu aut przez tych, którym cierpliwości nie starczyło.
Czas w kolejce w początkach wojennego exodusu to piekło. Brak toalet, sklepów, barów, przenikliwe zimno, zmęczone ciała. Czasem ktoś roznosił herbatę, zupę czy świeżo upieczone ciasteczka dla dzieciaków- to mieszkańcy okolicznych domów po ukraińskiej stronie-zupełnie za darmo ot zwykła ludzka solidarność.
Podróż Arka wraz z jego współpasażerami tymczasem w dramatycznych okolicznościach trwała nadal. Ich najmłodsza pasażerka, wtedy już 5 cio dniowa dziewczynka zaczęła gorączkować, prawie 40°C, przestała kwilić, nie otwierała oczu a u dorosłych zaś pojawiły sie pierwsze oznaki paniki. Na szczęście ukraińskie pogotowie stanęło na wysokości zadania, karetka przyjechała w ciągu 15 minut od telefonicznego zgłoszenia, nieoceniona ekipa z przygranicznego (15 km) szpitala w Jaworowie. Werdykt lekarza pogotowia nie brzmiał optymistycznie:” dziecko trzeba zabrać do szpitala we Lwowie, bo w Jaworowie trudno go będzie zdiagnozować “. Perspektywa cofnięcia się kilkadziesiąt kilometrów w głąb kraju ogarniętego wojną, zmroziła wszystkich, po drodze jednak nasi bohaterowie mieli jeszcze wpaść do jaworowskiego szpitala na konsultacje z lekarzem pediatrą- Bogdanem . Dziewczynkę jeszcze raz przebadano a diagnoza okazała się prozaiczna- dziecko było ekstremalnie zmęczone i odwodnione i powinno jak najszybciej znaleźć się w szpitalu ale już po polskiej stronie, nie ukraińskiej. I znów zadziałały odruchy serca i łańcuch dobrej woli. W konwoju karetki pogotowia jaworowskiego szpitala udało im się sprawnie przekroczyć granicę, nie czekając w kolejce na odprawę a tam po polskiej stronie czekała na nich uzgodniona już pomoc lubaczowskiego szpitala
Tak oto rozpoczęła się przyjaźń i współpraca z ekipą szpitala w Jawarowie, ale to już inna historia…